Queen II

Queen II O ile pierwsza płyta zespołu pełna była cytatów i odniesień do muzyki innych wykonawców, o tyle drugi album nosił już wszelkie znamiona oryginalnego stylu QUEEN. Ciągle słychać jeszcze gdzieniegdzie pewne nawiązania, zwłaszcza do Led Zeppelin na „białej” stronie (stronie A), ale generalnie brzmienie zostało w końcu wypracowane a styl ukształtowany. Zespół po raz pierwszy w karierze miał swobodę działania w studiu, nie ograniczany limitem czasowym. W rezultacie...

Tuż przed wydaniem płyty jej roboczym tytułem było Over The Top, „ponad miarę”. O to właśnie grupa była tym razem oskarżona - o pretensjonalność i przesadę. Fakt, płyta jest rzeczywiście pretensjonalna zaś wielowarstwowa produkcja sprawia wrażenie ewidentnie przesadzonej, ale... to jest właśnie jej atut!!! W każdym innym przypadku taka charakterystyka wskazywałaby na album przeintelektualizowany i nudny. W przypadku QUEEN II sprawy mają się zupełnie inaczej...

O poziomie skomplikowania zawartego tutaj materiału może świadczyć fakt, że aż pięć (!) kompozycji nigdy nie doczekało się koncertowej interpretacji; kolejny, szósty utwór, prezentowany był wyłącznie jako intro i grany z taśmy, zaś najbardziej rozbudowana (i zdaniem wielu - najlepsza) kompozycja THE MARCH OF THE BLACK QUEEN stała się częścią koncertowego Medley, gdzie przedstawiana była tylko we fragmencie. O ile zespół nigdy później nie poszedł aż tak daleko jeśli chodzi o technikę produkcyjną (oprócz BOHEMIAN RHAPSODY oczywiście....), o tyle właśnie ta płyta może być świetnym przykładem tego dziwnego i niepowtarzalnego zjawiska jakim było QUEEN.

Już na samym początku albumu wiadomo czego się spodziewać - PROCESSION to gitarowy klejnot, nagrany z użyciem kilkunastu nakładek. Właśnie w nim możemy po raz pierwszy w pełnej krasie podziwiać możliwości malutkiego „Deacy amp”, wzmacniacza zbudowanego do Brianowej gitary przez Johna. To właśnie ten dźwięk stał się znakiem firmowym Maya. Tak naprawdę jednak płyta zaczyna się utworem FATHER TO SON. Był to bardzo mocny punkt programu koncertowego w tamtym okresie mimo przeogromnej ilości gitarowych nakładek umieszczonych na wersji studyjnej. Chwilę później płynne przejście do WHITE QUEEN, przecudnej ballady mającej swoje źródła jeszcze w czasach Smile (podobno istnieje wersja nagrana przez ten zespół...). Wspaniała melodia i przecudna aranżacja poparta jest jeszcze lepszym tekstem Briana - bardzo poetyckim, napisanym niemalże staroangielszczyzną. Zaraz potem mamy okazję po raz pierwszy usłyszeć właśnie gitarzystę wyręczającego Freddiego na wokalu w przesłodkim i niezwykle sentymentalnym SOME DAY, ONE DAY. Ostatnim utworem strony „białej” jest kompozycja Rogera, THE LOSER IN THE END, w której to tym razem on bierze na siebie obowiązki wokalisty. Najmniej pasująca do albumu (dużo prostsza od pozostałych), ciągle jednak bardzo udana, z mądrym tekstem i niezwykle ciekawym użyciem instrumentów perkusyjnych. Nie każdemu może jednak odpowiadać szorstka maniera głosu Taylora...

Queen II Strona „czarna” (taki podział zastosowano, zamiast klasycznego „strona A / strona B”) rozpoczyna się od bardzo mocnego uderzenia - OGRE BATTLE. Z takiego riffu dumna mogłaby być nawet Metallica, aż dziw że wyszedł on spod ręki Freddiego. Niezwykle agresywny i dynamiczny utwór szybko stał się jednym z koncertowych faworytów. To co jednak następuje po nim...

Kolejne utwory (THE FAIRY FELLER'S MASTER-STROKE / NEVERMORE / THE MARCH OF THE BLACK QUEEN / FUNNY HOW LOVE IS) układają się na kształt niesamowitej suity. Segment ten powszechnie uważa się za „serce” całej płyty - barokowy przepych, jedyne porównanie jakie przychodzi do głowy to... opera. Brzmienie pierwszego utworu oparte jest na dźwiękach klawesynu i wielowarstwowych, bardzo ekstrawaganckich chórkach Freddiego. Drugi to prześliczna miniaturka - Mercury i pianino - płynnie przechodząca do ...BLACK QUEEN, najbardziej oryginalnej kompozycji na tym albumie, być może w ogóle w całym katalogu zespołu... Częste zmiany tempa, przeogromna ilość cudownych, efektownych harmonii wokalnych (gdzie prym wiedzie Roger), epicki rozmach, unikalny klimat - jeżeli ten utwór się nie spodoba, nie polubisz chyba większości materiału z lat 70. Utwór zamykający te suitę sprawia wrażenie odrobinkę chaotycznego, głównie ze względu na niezwykle gęstą produkcję. No i na zakonczenie - pierwszy singiel, który odniósł jakikolwiek sukces, SEVEN SEAS OF RHYE. Bardziej przypomina w charakterze materiał z pierwszego albumu (wtedy nie został na czas ukończony), nawiązuje gęstym gitarowym podkładem do nagrań popularnych wtedy Slade czy T-Rex. Świetne uwieńczenie znakomitej płyty.

Czy warto zaczynać przygodę z QUEEN od tego albumu? Zdecydowanie TAK!!! Jest to bowiem album niesamowity, bogaty w brzmienia i nastroje, momentami wręcz pretensjonalny czy nawet naiwny, ale... przez to tak niezwykle urokliwy!!! Jeżeli to wydawnictwo nie oczaruje, chyba niewiele wyjdzie z romansu z Królową...

Ciekawostki:

Dużo lepsza (choć wydawałoby się, że to niemożliwe) wersja WHITE QUEEN została nagrana dla BBC, jednak nie doczekała się jeszcze oficjalnego wydania. Z kolei na stronie B singla SEVEN SEAS OF RHYE znajduje się nie zamieszczony na płycie bardzo interesujący blues SEE WHAT A FOOL I'VE BEEN, pochodzący z poprzedniej sesji i bardzo przypominający stylem późne The Yardbirds tudzież wczesne Led Zeppelin. Szkoda tylko, że Freddie zaśpiewał ten numer trochę jakby od niechcenia. Znowu - dużo lepsza wersja znajduje się w archiwach BBC i także ona nie ujrzała jeszcze światła dziennego...

Wiele mitów otacza wersje BBC utworu THE MARCH OF THE BLACK QUEEN (głównie dlatego, że nie istnieje na żadnym bootlegu) - prawda jest jednak taka, że... zespół użył wersji albumowej!

Zobacz też: dyskusja na temat płyty na forum queen.pl

Powrót do strony głównej